Tytuł: „Misja Ivy”
Oryginalny tytuł: „The book of
Ivy”
Seria: Misja Ivy
Tom: I
Przekład: Paweł Beręsewicz
Wydawnictwo: Akapit Press
Ilość stron: 312
Ile to planów mają małe
dziewczynki, jeżeli chodzi o ich ślub? Setki bajek pokazujących
panny młode w przepięknych sukniach, przyszłych małżonków
spoglądających z uśmiechem na damy swego serca. Te cudowne wesela,
na których każdy się bawi i nie ma miejsca na waśnie. To
wszystko jest cudownym marzeniem, jednak jak byśmy myśleli, gdyby
nasze życie wyglądało całkiem inaczej?
Od kilkudziesięciu lat działa
system, w którym córki pokonanych są wydawane za
chłopców z rodzin zwycięzców. Tak działa wymuszona
zgoda między stronami, które kiedyś walczyły o władzę.
Największy bój toczyli o to Westfallowie oraz Lattimerowie,
jednak to ci drudzy zasiedli na „tronie”.
Szesnastoletnia Ivy Westfall od
zawsze wiedziała, że będzie musiała poślubić chłopaka, którego
nie kocha. Była do tego przygotowana, jednak nie pomyślałaby, że
jej przyszłym mężem ma zostać Bishop – syn samego prezydenta.
Tak naprawdę miał on wejść w związek małżeński z jej starszą
siostrą, jednak z pewnego powodu zmieniono tę decyzję. Ojciec
dziewczyn musi nauczyć młodszą z córek tego, co wpajał
przez wiele lat tej drugiej, a wszystko zmierza do jednego celu –
zabicia tego, którego śmierć najbardziej zaboli głowę
miasta.
Tylko czy Ivy udźwignie ciężar,
jakim jest planowane morderstwo? Czy jest gotowa pomóc swojej
rodzinie dojść do upragnionej władzy? Jakie tajemnice skrywa
rodzina Lattimerów? I co zrobi dziewczyna, kiedy odkryje, że
zaczyna coś czuć do... swojej przyszłej ofiary?
Na wielu blogach widziałam
pozytywne opinie na temat tej książki, a jako że dystopia kręci
mnie już od dłuższego czasu, to nie mogłam przegapić okazji, by
porwać ten tytuł w swoje łapki. „Misję Ivy” zdobyłam dzięki
wymianie książkowej na lubimyczytac. Już pierwszego dnia od
otrzymania paczuszki rozpoczęłam swoją przygodę z główną
bohaterką, tylko czy moja ekscytacja nie została ścięta nożem
widniejącym na okładce?
Muszę przyznać, że po raz kolejny
w życiu napaliłam się na jakiś tytuł, by później
opłakiwać swoje cierpienie. Czytałam tyle recenzji zachwalających
„Misję Ivy”, gdy ja odczułam ogromny zawód. Widziałam
tutaj wiele schematów powielonych z takich książek, jak
„Niezgodna” Veronici Roth czy „Delirium” Lauren Oliver.
Owszem – to nie jest grzech, ale brakuje tutaj kreatywności od
strony autorki, przez co ma się wrażenie, że w powietrzu unosi się
zapach odgrzewanego kotleta, który został sypnięty dodatkową
warstwą ziół, by zabić smród spalenizny. Rozumiem tę
trudność, jaką jest oryginalność w dystopiach, bo coraz trudniej
stworzyć coś, co nie będzie porównywane do innej książki,
ale trzeba z tym walczyć. Amy Engel poniosła klęskę. Przejdźmy
jednak dalej.
Główną bohaterką jest Ivy
Westfall, którą z przyjemnością pozbawiłabym tego imienia.
Już od samego początku nie obdarzyłam jej sympatią. Drażniła
mnie swoim całokształtem i naprawdę nie wiem, jak udało mi się
dotrzeć do końca książki. Dziewczyna była żywą marionetką w
rękach ojca i siostry. Jej życie było podporządkowane wyborom
tych dwojga, a Ivy zachowywała się tak, jakby ktoś pozbawił ją
mózgu. Owszem – raz na jakiś czas udało jej się ruszyć
łepetyną, ale wtedy miała chyba jakieś łącze z kimś innym, bo
jakoś nie dowierzałam, że sama była w stanie to dokonać. Również
panna Westfall (a raczej pani Lattimer) nie wyróżnia się
niczym na tle innych bohaterek tego gatunku literackiego. Nawet
krzaki wydawały mi się ciekawsze od niej.
Co mogę powiedzieć o reszcie
postaci? Muszę przyznać, że nie odczuwałam jakiejkolwiek więzi z
nimi. Sprawiały wrażenie tak płaskich, że jeszcze chwila, a
byliby wyczyszczeni ze stron. I jeszcze ten Bishop, w którym
pokładałam wszelkie nadzieje, że coś tutaj rozkręci, że pokaże
charakterek... Czy pokazał? Jak dla mnie nie, ale niech inni już to
oceniają.
Wątek miłosny był przewidywalny i
oklepany niczym samochód w warsztacie u wujka Staszka. Od razu
wiedziałam, że nie obejdzie się bez ckliwej historii, która
miała porwać moje serce. Pudło. Tylko jestem zdziwiona, że nie
było trójkąta uczuciowego... a może będzie to nadrobione w
kolejnych częściach?
Amy Engel posługuje się prostymi
(wręcz banalnymi) i zrozumiałymi dla czytelnika wyrażeniami,
dzięki czemu nadaje książce lekkości, jednak ja odczuwam pewien
niedosyt. Poruszyła ona także wiele ciekawych kwestii godnych mojej
uwagi, lecz nie zadała sobie tego trudu, by je porządnie
wytłumaczyć. Zdawały się być wykreowane na siłę, bez
jakiegokolwiek przygotowania. Zgrzytałam przy tym zębami do tego
stopnia, że bałam się o ich utratę. Może być też tak, że
zostaną one rozwinięte w dalszych tomach, ale mam wrażenie, że do
tego nie dojdzie...
Autorka także chciała nam pokazać
swoimi oczami, co się dzieje z człowiekiem, który musi żyć
według innych ludzi, jest sterowany przez wszystkich dokoła. Z
jednej strony główna bohaterka pragnie być wierna ideałom,
jakie wpajała jej rodzina, gdy z drugiej strony napiera na nią coś,
co odkrywa wszystkie karty i ukazuje całkiem inną rzeczywistość.
Tu muszę przyznać, że pomysł wydawał się trafiony, gdyby to
także dopracowano. Amy Engel – mniej kombinowania, a więcej
szkolenia.
Z serii „rozkminy bluszczyny”:
Na okładce „Misji Ivy” widać zdjęcie miasta łudząco
podobnego do tego z szaty graficznej „Niezgodnej”. Przypadek?
Podsumowując:
Miałam nadzieję na wspaniałą
zabawę przy lekturze tej książki, jednak przeliczyłam się. Nie
znalazłam w niej nic nowego – chyba że mowa tutaj o odświeżeniu
kilku fragmentów z innych książek tego gatunku.
Jeżeli chcecie oderwać się od
poważnych tytułów i nieco się „odmóżdżyć”, to
„Misja Ivy” jest dla Was jak znalazł!
Proszę... zabierzcie tę książkę
ode mnie!
Moja ocena:
Recenzja
została zamieszczona na:
Kiedyś bardzo chciałam przeczytać tę książkę, bo bardzo mnie zainteresowała. Teraz już mnie do niej zdecydowanie nie ciągnie.
OdpowiedzUsuńPoza okładką nic, a nic mnie w niej nie intryguje. I chyba lepiej. ;)
OdpowiedzUsuńWiedziałam, że pojedziesz po tej książce, ale nie wiedziałam, że aż tak.
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że jestem w małym szoku. Ivy jest całkowicie zmanipulowana przez ojca i siostrę? W ogóle nie odzywa się w niej myśl, że helloł, nie mam własnego zdania, a nawet samodzielnie nie myślę, powinnam to zmienić? Może to ją wyróżnia na tle obecnie popularyzowanych bohaterek literackich, ale takiego ludzkiego robota to ja nie zdzierżę.
Poza tym jeżeli brak bohatera, który jakoś przez całą powieść trzymał sobą poziom, którego ewidentnie mogłabym polubić lub darzyć jawną nienawiścią, a nie obojętnością, to to dla mnie minus. I to duży.
Podziękuję za tę książkę.
Hmmm po Twojej recenzji daruję sobie żeby uniknąć rozczarowania.
OdpowiedzUsuńNawet chciałam przeczytać tę książkę, ale po twojej recenzji raczej zrezygnuję... Zaczynają mi się przejadać te kalki dystopii.
OdpowiedzUsuńCzasami takie książki na "odmóżdżenie" też są dobre, jednak na razie raczej nie mam na nią ochoty. Mimo, że uwielbiam dystopię ;)
OdpowiedzUsuńSama fabuła brzmi ciekawie i chętnie bym się w nią zatopiła, ale wykonanie chyba mocno kuleje...
OdpowiedzUsuńTo ja podziękuję i to zdecydowanie ;)
OdpowiedzUsuńDzięki Twojej recenzji będę się od tej książki trzymać z daleka, zwłaszcza, że nie lubię "ogrzewanych kotletów", zwłaszcza w ukochanych dystopiach :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie,
Mona Te [Blog]
Nie ma nic gorszego niż rozczarowanie :/
OdpowiedzUsuńW pierwszej chwili myślałam, że będzie to książka dla mnie, jednak im dłużej czytałam Twoją recenzje, tym szybciej stygł mój entuzjazm co do przeczytania "Misji Ivy".
OdpowiedzUsuńOpis brzmi jak mieszanka Dobranych i Delirium + motyw planowanego zabójstwa w takiej formie widziałam już w kilku innych tytułach, dlatego podziękuję.
OdpowiedzUsuńA mi się ta książka podobała, ale każdy z nas ma prawo do własnego zdania :)
OdpowiedzUsuńSzkoda, że autorka tak sknociła tę książkę, bo pomysł fajny...
OdpowiedzUsuń