Autor:
Andy Weir
Tytuł:
Marsjanin
Tytuł
oryginału: The Martian
Przekład:
Marcin Ring
Wydawnictwo:
Akurat
Ilość
stron: 448 (wersja pocket)
Człowiek
z natury nie lubi być osamotniony. Choćby twierdził inaczej, to i
tak po pewnym czasie łaknie obecności drugiej osoby. A jak już
naprawdę się uprze, że towarzystwo drugiego człowieka jest mu
całkowicie zbędne, to zazwyczaj sprawia sobie jakiegoś
czworonożnego kumpla. Co nie zmienia faktu, że samotność
przegrywa tę walkę w mgnieniu oka. Ale co by było, gdyby człowiek
łaknął bliskości innego człowieka, a nie mógł tego uzyskać?
Mark
Watney należał do ekipy marsjańskiej ekspedycji, gdzie miał swoje
narzucone z góry zadanie. Niestety nawet nie zdążył udowodnić
swojej inteligencji na Czerwonej Planecie, kiedy straszliwa burza
piaskowa zmusiła jego drużynę do ucieczki. Pech czuwał nad
mężczyzną i uaktywnił się w złej godzinie, przez co został
ciężko ranny i stracił przytomność. Brak odzewu z jego strony
był jednoznaczny z jednym – utracili go na zawsze.
Kiedy
Mark wybudził się z niespodziewanego snu, odkrył że pozostał na
Marsie całkowicie sam. Nie, nie mógł powtórzyć losów sławnego
Kevina, ponieważ do dyspozycji pozostał mu zdewastowany przez
wichurę obóz, minimalne zapasy powietrza i żywności oraz brak
łączności z Ziemią. Nawet brakowało złodziejaszków, którym
mógłby zagrać na nosie. Gorsza jednak była świadomość, że
pozostali członkowie ekspedycji, jak i sztab z Houston uważali go
za martwego, więc nikt nie mógł zorganizować wyprawy ratunkowej.
Chociaż chwila... ona i tak przecież by nie pomogła! Gdyby
wyruszono po niego natychmiastowo, to dotarliby na Marsa długo po
tym, jak zabrakłoby mu pożywienia, wody i powietrza. Czyli i tak
źle, i tak niedobrze. Jednakże Mark nie zamierzał się poddawać.
Watney
rozpoczął heroiczną walkę o przetrwanie, a sporą wagę miały w
tym nabyta wiedza, zdolności techniczne, pomysłowość i czasami
szczęście.
Tylko
czy to wystarczy, aby przeżyć? Jaki był sens walki, skoro i tak
resztę życia miał spędzić w osamotnieniu? A może ktoś nad nim
czuwał i zareagował w doskonałym momencie?
Powiadają,
że głupi to ma zawsze szczęście. A co w takim razie z tymi
mądrymi?
Swego
czasu o [Marsjaninie] było dość głośno. Nie było to tylko
spowodowane wchodzącą do kin ekranizacją, ale również za sprawą
żartów nawiązujących do niecodziennej uprawy ziemniaków, jakie
zalały internet. Nawet sklepy wykorzystywały ten chwyt
marketingowy, umiejscawiając tę książkę w dziale
owocowo-warzywnym. Nie byłabym sobą, gdybym nie chciała się
dowiedzieć, o co tyle szumu. Zaopatrzona we własny egzemplarz
natychmiastowo rozpoczęłam kosmiczną przygodę z Markiem Watneyem.
Tylko czy towarzystwo tego astronauty było znośne? A może
zapragnęłam zostać pierwszym trupem na powierzchni Marsa?
To
chyba już u mnie tradycja, że przy lekturze niektórych książek
pierwsze rozdziały wywołują u mnie sprzeczne emocje. Chociaż przy
[Marsjaninie] zdanie rozpoczynające całą książkę wkupiło się
w moje łaski i uniemożliwiło odłożenie jej, to największy
problem stanowiły naukowe określenia, gdzie większość z nich nic
a nic mi nie mówiła. Andy Weir – na całe szczęście – zadbał
o moją edukację i z pomocą głównego bohatera, krok po kroku,
tłumaczył mi zagadnienia i to nie w byle jaki sposób. Obdarzając
Marka Watneya specyficznym poczuciem humoru stosowanym w kryzysowych
sytuacjach (a ich było mnóstwo, no bo hej – został sam na
Marsie!) wplatał je w jego rozbrajające wypowiedzi umieszczane w
dzienniku. A dobrze wiecie, że nie gardzę takim stanem rzeczy.
Dlatego też ochoczo obserwowałam heroiczną walkę osamotnionego
astronauty. Przygryzałam wargi prawie do krwi, kiedy testował swoje
kreatywne pomysły, nieraz narażając swoje bezpieczeństwo. Ale w
sumie i tak niewiele ryzykował. Skoro i tak już był uznawany za
martwego, to nie miało to największego znaczenia. Nawet nie wiecie,
jak radość miotała mną niczym szatan, kiedy jego eksperymenty
przechodziły te próby pomyślnie! Nerwów też trochę straciłam,
bo przecież środowisko nie zawsze gra uczciwie, lecz te drobne
kroczki umożliwiały mu przeżycie kilku czy kilkunastu dodatkowych
soli*.
Żeby
umilić czytelnikom lekturę, autor zadbał również o to, abyśmy
mieli wgląd w to, co w tym samym czasie działo się na Ziemi. Nawet
nie wiecie, jak bardzo chciałam krzyczeć na bandę naukowców, że
ich informacje są błędne, że ich człowiek nadal siedzi na Marsie
i czeka na wsparcie. Pogrążeni w smutku po utracie jednego z
lepszych ludzi ze swojej ekipy, pochłonięci udoskonalaniem planu
związanym z następną misją, aby uniemożliwić takie okropne
błędy. I na tym zakończę zdradzanie istotnej dla książki
fabuły, bo przecież nikt nie lubi psucia takich niespodzianek.
Napiszę jedynie, że dalszy rozwój akcji zmuszał moje serce i
płuca do ciężkiej pracy, kiedy to czytając, dostawałam zadyszki.
No i mogę się poskarżyć na zakończenie, które pozostało
otwarte, a tutaj aż to nie pasowało. Jak autor miał czelność
zrobić coś takiego? To takie nieludzkie! Ktoś leci ze mną, aby mu
to przekazać w dosadny sposób?
Zacząłem dzień od herbaty nic. Herbata nic jest bardzo łatwa w zaparzaniu. Najpierw nalej trochę gorącej wody, potem dodaj nic.
Mark
Watney to chyba jedyny mężczyzna, którego szowinistyczne przytyki
potraktowałabym z przymrużeniem oka. Nasz główny bohater, prócz
tego brzydkiego nawyku, miał tak ogromną wiedzę, że naprawdę mi
nią imponował! Dorzućmy jeszcze poczucie humoru wywołujące u
mnie szczery uśmiech to mamy wręcz ideał! Nieraz szczęka prawie
wypadała mi z zawiasów, kiedy wpadałam w niekontrolowany śmiech.
Doskonale wiedziałam, że właśnie te czynniki pozwalały mu nie
oszaleć, ale gdyby nie to wszystko to zapewne rzuciłabym książkę
w kąt i szybko o niej zapomniała.
Mark Watney był trybikiem napędzającym całą tę czytelniczą maszynerię i wręcz wyłam z rozpaczy, kiedy fabuła przeskakiwała na Ziemię. Przecież uprawa ziemniaków czy eksperymentalne tworzenie wody były bardziej ekscytujące! Dobrze, dobrze. Zdradzę nieco o pozostałych bohaterach, bo przecież nasz tytułowy marsjanin posiadał konkurencję. Może nikłą, ale jakaś była.
Mark Watney był trybikiem napędzającym całą tę czytelniczą maszynerię i wręcz wyłam z rozpaczy, kiedy fabuła przeskakiwała na Ziemię. Przecież uprawa ziemniaków czy eksperymentalne tworzenie wody były bardziej ekscytujące! Dobrze, dobrze. Zdradzę nieco o pozostałych bohaterach, bo przecież nasz tytułowy marsjanin posiadał konkurencję. Może nikłą, ale jakaś była.
Chociaż
pracownicy NASA różnili się od siebie charakterami i obowiązkami,
to nieraz mylili mi się i często nie umiałam pojąć, dlaczego
jeden z nich reaguje negatywnie, skoro chwilę wcześniej skakał z
radości nad cudownością podsuniętych pomysłów. Nie winię za to
autora, tylko samą siebie, bo mój umysł nie chciał się skupiać
aż nadto na ich nazwiskach. Jak już mówiłam, był zainteresowany
kimś innym i nie chciał nikogo innego. Samolub. Ale bez problemu
zdradzę, że nie było nikogo, kto mógłby mnie zdenerwować do
tego stopnia, abym wyrzucała z siebie niecenzuralne słowa. Nie
powiem, że mnie nie drażnili, bo już wcześniej wypowiadałam się
na ich temat, ale pewne postaci polubiłam bardziej, inne znacznie
mniej. To ogromny sukces, bo zazwyczaj natrafiam na kogoś, kogo
umiem znienawidzić całym sercem.
Rozplątałem łóżko Martineza, zabrałem na zewnątrz sznurek i przymocowałem taśmą do kadłuba, wzdłuż linii zaplanowanego cięcia. To oczywiste, taśma klejąca działa w niemalże próżni. Taśma klejąca działa wszędzie. Taśma klejąca jest magiczna i powinna być czczona.
Andy
Weir nie posiada jakiegoś wyszukanego stylu pisania, który mogłabym
uznać za niezwykle oryginalny, ale dobrze wie, jak tworzyć, aby
zaciekawić czytelnika. Wykreowana przez niego historia jest
dopracowana, gołym okiem widać, że autor dopieszczał ją, jak
tylko mógł. Chłonęłam jego dzieło niczym komar krew i
przyznaję, że ciężko było mi odłożyć [Marsjanina]. Chciałam
go tylko czytać i czytać, i czytać...
Ważne
jest, aby człowiek – pomimo wielu przeciwności losu – nigdy nie
pozwalał pokonać się podupadającej na zdrowiu motywacji.
Powinniśmy spiąć te cztery litery, które są ulokowane tuż przy
dolnej granicy pleców i walczyć ile sił, aby pokonać siejącą
postrach rezygnację i pokazać,
gdzie jest jej miejsce. Skoro Mark Watney potrafił wywalczyć
dodatkowe dni życia na Marsie bez pomocy osób trzecich no to
dlaczego nam miałoby się coś nie udać?
Podsumowując:
Jeżeli mogłabym cofnąć się w czasie
i otrzymałabym możliwość odstawienia [Marsjanina] na półkę,
nie biorąc pod uwagę zakupu tej książki, to wyśmiałabym osobę
oferująca coś takiego i czym prędzej powtórzyłabym ciąg
wydarzeń. Ta powieść dostarczyła mi tylu wrażeń, że nie
wyobrażam sobie teraz, abym nie znała jej treści. Dlatego też,
jeżeli masz jeszcze jakieś wątpliwości, moja opinia powinna je
rozwiać i pogonić w siną dal. Spędzając kilka godzin sam na sam
z Markiem Watneyem, będziecie mogli liczyć na to, że naprzemiennie
będziecie pękać ze śmiechu lub drżeć ze strachu z powodu
pomysłów tego szaleńca. A więc nie zwlekaj – nie pozwól, aby
tytułowy marsjanin usychał z tęsknoty za tobą!
Moja ocena:
Recenzja została zamieszczona na:
Książka ma zaszczyt brania udziału w
wyzwaniu Przeczytam 52 książki w 2017 roku!
* sola – odpowiednik doby ziemskiej na
Marsie
Dobrze znam to uczucie, gdy książka jest podzielona na jakieś części i Twoje serce wyrywa się tylko do jednej i cierpi, gdy akcja się przenosi do tych innych!!! Haha xD Wyobrażam sobie, że główny bohater musi być naprawdę super, skoro tak bardzo lubiłaś o nim czytać xD O jego poczuciu humoru słyszałam już sporo i cóż, może kiedyś sama się o tym przekonam :D Marsjanina mam w planach i kiedyśśśś z pewnością przeczytam :D :D
OdpowiedzUsuństrefa-czytania-obowiazuje-wszedzie.blogspot.com
Niedawno też czytałam "Marsjanina" i również bardzo mi się spodobał. Właśnie Mark był najlepszym elementem powieści, bo jego poczucie humoru sprawiło, że łatwiej było przełknąć ten często niewiele mówiące naukowe wyjaśnienia. :)
OdpowiedzUsuńZastanawiałam się, czy ja przeczytać. Teraz wiem, że tak :)
OdpowiedzUsuńRany, uwielbiam tę książkę! Mark Watney to najlepszy facet, o którym czytałam! Jego poczucie humoru plus niecodzienna sytuacja mieszkalna to po prostu doskonała mieszanka. Aż sama chciałam zamieszkać z nim na Marsie, ale wtedy zapewne po latach znaleźliby dwa trupy! Moja wyobraźnia o tej porze nie zna granic... Cieszy mnie jednak to, że tobie również ta książka przypadła do gustu... co ja gadam - ty się w niej zakochałaś :3
OdpowiedzUsuńJa mam za sobą ekranizację, która była w porządku. Trochę żałuję, że nie sięgnęłam najpierw po książkę, bo teraz wiem jak to się potoczy i jak się skończy. A ten żartobliwy ton wypowiedzi Marka kusi :D
OdpowiedzUsuńWidziałam film dwukrotnie - i bardzo go lubię. Na książkę jestem cały czas chętna, ale jakoś tak nie potrafi wpaść mi w łapki :c
OdpowiedzUsuńTeż miałam problemy z naukowymi określeniami - głównie na początku, ale im dalej w las, tym czytało mi się coraz przyjemniej, bo trzeba przyznać, że autor umie dobrze wszystko wyjaśnić. Świetna książka ze świetnym bohaterem :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
houseofreaders.blogspot.com
A ja boję się sięgnąć po książkę, jak i po film. Chociaż widzę same pozytywne opinie, to i tak boje się, że się wynudzę i jakoś jeszcze nie mogę się przekonać.
OdpowiedzUsuńSłyszałam o "Marsjaninie" wiele, ale jakoś mnie do niej nie ciągnie... Może kiedyś, ale raczej nie w najbliższej przyszłości :D.
OdpowiedzUsuńPo takiej recenzji zdecydowanie żałuję, że nie kupiłam jej na biedronkowej promocji! Może jeszcze ją dorwę. ;)
OdpowiedzUsuńDla mnie za dużo tej naukowości NAWET jeśli jest tłumaczona poprzez humor :P Mój mózg by tego nie zniósł :D
OdpowiedzUsuńPo takiej opinii, nie mogę przejść obok tej historii obojętnie. Widziałam ją na wielu promocjach, ale jeszcze ani raz się nie skusiłam. Tyle przegrać :(
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Film oglądałam, ale przygoda z książką jeszcze przede mną. Z opisu wynika, że szybko muszę chwycić powieść w swoje ręce. :)
OdpowiedzUsuńBookendorfina