Autor:
Anthony Doerr
Tytuł:
Światło, którego nie widać
Tytuł
oryginału: All The Light We Cannot See
Przekład:
Tomasz Wyżyński
Wydawnictwo:
Czarna Owca
Marie-Laure
mieszka wraz z ojcem w Paryżu. Gdy traci wzrok, uczy się poznawać
świat przez słuch i dotyk, a ojciec podarowuje jej niezwykły
miniaturowy model miasta. Kiedy hitlerowcy wkraczają do Paryża,
dwunastoletnia Marie-Laure ucieka z ojcem do Saint-Molo na wybrzeżu
Bretanii. Niebawem miasteczko staje się ostatnim niemieckim
bastionem na kontynencie, zaciekle odpierającym bombowe ataki
aliantów. Bezbronna niewidoma dziewczyna będzie musiała sama
radzić sobie w mieście twierdzy zewsząd otoczonym ogniem
artylerii. Wkrótce zda sobie sprawę, że istnieje jeszcze jeden
powód, dla którego znalazła się w śmiertelnym potrzasku...
Do
Saint-Molo trafia także Werner Pfennig, służący w elitarnej
jednostce Wehrmachtu, która namierza wrogie transmisje radiowe. W
ogarniętym pożarem mieście wypełni nie tylko swoje specjalne
żołnierskie zadanie, rozwiąże także zagadkę z czasów
dzieciństwa i przeżyje najważniejsze chwile swojego życia.
[Opis
wydawcy]
Masowo
sprzedawana w księgarniach na całym świecie, zachwalana przez
większość czytelników, obsypywana wysokimi ocenami, wyróżniana
nagrodami podkreślającymi jej wysoką jakość – właśnie te
czynniki spowodowały, że nie potrafiłam przejść obojętnie obok
„Światła, którego nie widać” Anthony'ego Doerra. Rozochocona
takimi rekomendacjami, wprost nie mogłam doczekać się, aż sama
zrozumiem, co w niej tak wyjątkowego. Zanim jednak książka
rozkręciła się na dobre (Pozwalając mi przy tym zrozumieć jej
fenomen.), wywołując w człowieku ten słynny dreszczyk emocji,
musiałam zmierzyć się z czymś zupełnie innym. Z czymś, co
teoretycznie można było śmiało pominąć, ale w praktyce...
...
nie wyobrażam sobie, aby tego zabrakło!
Doprawdy
ciężko mi powiedzieć, czy w pierwszej połowie książki działo
się coś na tyle dynamicznego, aby człowiekowi zaparło dech w
piersi od nadmiaru zaserwowanych wrażeń. W moim skromnym odczuciu,
autor – w tym jakże rozwiniętym wstępie – postanowił
poprowadzić nas dłuższą drogą, pomijając przy tym myślowe
skróty czy dziury fabularne mogące wywołać „dezorientację w
terenie”. Anthony Doerr pozwolił nam na spokojnie obserwować
widoki dwudziestego wieku, gdzie świat powoli przygotowywał się do
wybuchu II wojny światowej, serwowanych w postaci retrospekcji
oddzielającej nas od chwil, kiedy to ludzie powoli dążyli do
samozagłady. I właśnie ten element – jak już wcześniej
raczyłam wspomnieć – można było śmiało pominąć, coby nie
maltretować czytelnika nadmiarem informacji, jednak naprawdę nie
wyobrażam sobie, by go tak po prostu zlikwidować. Właśnie dzięki
temu zabiegowi znacznie lepiej zdołałam zrozumieć sens poczynań
bohaterów w ich rzeczywistości. Zapoznałam się z rodzinnymi
historiami, które w większym lub mniejszym stopniu ukształtowały
Marie-Laure oraz Wernera, tym samym dokładniej rozumiałam, czemu
postępowali właśnie tak, a nie odwrotnie. A, mówiąc szczerze,
żadnego z nich życie nie oszczędzało, co niekiedy powodowało
lawinę przykrych niespodzianek, gdzie w połączeniu z realiami
wojny każdy starał się jak mógł, byle tylko przetrwać. Dlatego
też warto przedrzeć się przez te strony, bo druga połowa to już
bomba z opóźnionym zapłonem! Kiedy do niej dotarłam,
podziękowałam sobie za cierpliwość, która mnie ani na chwilę
nie opuściła. Ja się totalnie bałam mrugać, aby niczego nie
przegapić! Muszę nawet się przyznać do tego, że nie raz czy dwa
uroniłam łzy, bo już nie potrafiłam utrzymywać emocji na wodzy.
Anthony Doerr doskonale wiedział, co robi, stopniowo budując
napięcie. Gdybym nie wiedziała, że bohaterowie są fikcyjni, to
powiedziałabym, że to piekielnie dobrze przedstawiona prawdziwa
historia.
Otwórzcie oczy i popatrzcie na to, co możecie zobaczyć, nim zamkniecie je na zawsze [...].
Dzięki
„natarczywemu” wtargnięciu w życie Marie-Laure oraz Wernera
było mi dane znacznie lepiej poznać tę dwójkę. Tym samym
niewidoma, pozornie zdana na łaskę bliskich sobie osób Francuzka
oraz zafascynowany radiami, chcący uciec przed obowiązkową pracą
w kopalni Niemiec udowodnili mi, że wcale nie trzeba ślepo podążać
przetartymi szlakami. Marie-Laure, pomimo swej „ułomności”,
wielokrotnie pokazywała, że jest silną i odważną młodą
kobietą, która jest gotowa zrobić wszystko, aby ochronić ukochane
osoby oraz samą siebie. Natomiast Werner, choć próbowano
przekształcić go w maszynę do zabijania ludzi, którzy nie
podporządkują się hitlerowcom, nadal pozostawał tym zagubionym,
pragnącym zdobywać wiedzę na temat technologii chłopcem. Wprost
nie mogłam doczekać się chwili, kiedy drogi obu tych bohaterów
się skrzyżują i nastąpi wielkie zwarcie mogące wywołać
harmider w ich małych światach. Tylko czy do tego doszło? Tego już
nie zdradzę.
Anthony
Doerr prawie skupił całą swoją uwagę na Marie-Laure oraz
Wernerze, gdzie to właśnie ich losy zostały najlepiej ukazane na
kartach „Światła, którego nie widać”. Prawie, ponieważ
dopuścił również do tego minimalistycznego grona innych
bohaterów, którzy w równym stopniu albo podbili moje serca, albo
spowodowali to, że miałam ochotę wziąć ich za fraki i zrzucić z
klifu. Jednakże nikomu nie można odmówić hartu ducha, gdyż każdy
– niezależnie od tego, po czyjej stronie działał i jakie miał z
tego korzyści – próbował zrobić jedno: przeżyć. A przecież
nie ma nic gorszego jak opuszczenie świata w bardzo młodym wieku.
Jak
jestem wielką zwolenniczką narracji w czasie teraźniejszym, tak w
przypadku tej książki dość długo nie umiałam zrozumieć,
dlaczego Anthony Doerr postanowił ją tutaj zastosować. Mówiąc
szczerze, pasowała mi ona jak wódka do spotkania abstynentów, ale
z czasem udało mi się z nią oswoić, a co więcej – stwierdzam,
że wraz ze stylem pisania autora, jakimś cudem, stworzyła
doskonały duet. Także krótkie, zwięzłe rozdziały przyczyniły
się do tej ogromnej zmiany w odbiorze tekstu, bo choć wydawałoby
się, że zawierały niewiele treści, Anthony Doerr zdołał
pomieścić w nich nie tylko najistotniejsze fakty, ale również
przyczynić się do tego, że zdołałam się znacznie lepiej zżyć
z bohaterami. Także w przystępny sposób przemycił skrawek
historii, pokazując przy tym, że wydarzenia toczące się w tamtych
krwawych latach wcale nie muszą nużyć. Można śmiało stwierdzić,
że udało mu się odtworzyć kawałek historii w taki sposób, że
człowiek ma ochotę znacznie więcej poczytać o podobnych
wydarzeniach. Co jak co, ale te dziesięć lat dopieszczania
„Światła, którego nie widać” pod każdym możliwym kątem
doprawdy się opłaciło!
Podsumowując,
może „Światło, którego nie widać” odstrasza swoimi
gabarytami oraz podjętą tutaj tematyką (bo przecież nie każdy
uwielbia powieści przesiąknięte faktami historycznymi), to jednak
nie warto oceniać tej książki po pozorach. Tym bardziej że
wewnątrz znajdziecie magiczną historię dwójki młodych ludzi,
którzy pozwolą wam uwierzyć, iż nawet pomimo paskudnego
położenia, jesteście w stanie dokonać niemożliwego. A w
połączeniu z dopracowaną fabułą, lekkim piórem autora oraz
łagodnym przekazywaniu drobnej historycznej wiedzy, otrzymujecie
pakiet doskonały. Także nie lękajcie się – nawet się nie
spostrzeżecie, kiedy ta „cegiełka” skradnie wasze serca!
MOJA
OCENA:
PRZECZYTAM
52 KSIĄŻKI W 2018 ROKU
Ciekawa recenzja ale mnie książka do siebie nie przekonuje.:)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że ksiażka Ci się spodobała!
OdpowiedzUsuńWstyd się przyznać, ale ja po premierze dostałam ją w prezencie i nigdy nie przeczytałam. Teraz muszę to jak najszybciej nadrobić :)
OdpowiedzUsuńczytałam ją już dwa lata temu i przyznam, że moja opinia była taka sama. wspaniała książka, pamiętam ją do dziś. pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńTo byla moja najlepsza ksiazka przeczytana w 2016 r. Cudowna historia! :-)
OdpowiedzUsuńJa właśnie cały czas jestem nieprzekonana do tej książki... Ale może w końcu się skuszę
OdpowiedzUsuńCzytałam. Byłam zachwycona! Aż muszę kiedyś przeczytać na nowo, ale to dopiero wtedy jak zanjde więcej wolnego czasu, bo tyle stron.. ;D
OdpowiedzUsuń