Cześć.
:)
Wielu
z nas ma sporo do zarzucenia wydawnictwom, jednak boimy się mówić
o tym głośno. Boimy się reakcji spowodowanej naszą wypowiedzią i
możliwej burzy, jaka może wystąpić po danych słowach. Czasami
jednak warto wtrącić swoje trzy grosze. Jakby nie patrzeć to my,
czytelnicy, dajemy im pracę poprzez kupowanie książek z ich
nakładu. Wydawnictwa są uzależnione od naszych decyzji, przez co
starają się jak mogą, by zaspokoić nasze pragnienia. Tylko
czasami zasada „nasz klient – nasz pan” idzie w odstawkę. A
jakie są tego konsekwencje?
Dlatego
też pomyślałam o kolejnym cyklu na naszym blogu. Będzie to
BLUSZCZOWA MASAKRA, gdzie będę bić po łapkach nie tylko
wydawnictwa, ale również inne grupy związane z literaturą.
Każdy z wpisów będzie pracą zbiorową. Tak, dobrze
przeczytaliście. Czemu mam być taka egoistyczna i sama wykrzykiwać
wszelkie żale? Przecież wy – bluszczowi czytelnicy – pozwalacie
nam istnieć, dlatego też wasze sugestie będą brane pod uwagę. A
jak? Zanim zacznę tworzyć kolejny wpis, to opublikuję post na
naszym fanpage z pytaniem, co was irytuje w danym temacie. Wtedy
będziecie mieli ogromne pole do popisu. Wiadomo, że nie użyję
wszystkiego, bo wtedy mogłabym napisać książkę, aczkolwiek taka
wspólna idea jednoczy, prawda?
Dobra.
Przestaję marudzić i przystępuję do przedstawienia wszelkich
zarzutów.
Jesteście
gotowi na BLUSZCZOWĄ MASAKRĘ? :)
W tym
miejscu chciałabym podziękować każdemu, kto przyczynił się do
rozwinięcia listy zarzutów wobec wydawnictw. Jesteście
niezastąpieni! :)
Podoba ci się jakaś seria? Jaka szkoda, że nie poznasz kontynuacji losów swojego ukochanego bohatera lub zakończenia jego historii...
Chyba
nie ma nic gorszego od sytuacji, kiedy natrafiamy na genialną serię
i – z niecierpliwością – wyczekujemy informacji o wydaniu
kolejnego lub ostatniego tomu. Miesiące od wyjścia zagranicznej
wersji mijają, a my co rusz odświeżamy zapowiedzi danego
wydawnictwa. I cisza. Później dowiadujemy się, że nie ma co
liczyć na poznanie dalszego ciągu czy końca historii w naszym
języku. Powód? Zawsze jest ich wiele: słaba sprzedaż, zbyt
niskie zainteresowanie serią, brak pieniędzy na wykup kopii i
tłumacza... A gdyby wydawnictwa inwestowały w reklamę? Jest wiele
serii, które miały ogromny rozgłos, a jakość ich fabuły
jest gorsza od szarego papieru toaletowego i – jakimś cudem –
się wybiły. Tylko po co wykładać pieniądze na to, skoro można
promować coś znacznie lepszego? Co z tymi perełkami, co teraz
sterczą na półkach z wyprzedaży i tęsknią za rodzeństwem?
Owszem – to ogromna radość wyrwania czegoś za grosze, jednak co
z tego, gdy nie możemy nacieszyć się dalszą fabułą? Możecie
krzyczeć: KUP SOBIE ORYGINALNĄ WERSJĘ I PRZESTAŃ BRZĘCZEĆ, lecz
nie wszyscy są poliglotami. PRZECZYTAJ SOBIE AMATORSKIE TŁUMACZENIE!
Nie, podziękuję. Szanuję pracę ludzi, którzy godzinami
ślęczą nad tekstem i dzielą się swoją ciężką pracą, jednak
jakby nie patrzeć to jest wspomaganie piractwa. Także pozostaje
pisanie petycji i walczenie o to, co najlepsze! Tylko jak to
zacząć...
Dobra, dobra... Wydamy tę książkę, ale podzielimy ją na kilka części. Co ty na to?
I tak
źle, i tak niedobrze. W końcu dostajemy to, co chcieliśmy, ale
dlaczego mamy za to płacić podwójnie? Dlaczego wydawnictwa
tną książkę na pół i wydają oddzielnie? To nie jest po
to, aby podsycić naszą ciekawość, gdy są one wydawane z
półrocznym odstępem. Nazwę tę rzecz po
imieniu: tutaj chodzi o zysk! To jasne, że każdy pragnie zarobić,
ale żeby tak żerować na ludziach? To już firmy kosmetyczne idą
naprzeciw konsumentom i tworzą żele pod prysznic, które są
również balsamem do ciała. A szampony i odżywki w jednym?
Wiem, że jedno wydawnictwo tak podzieliło jedną genialną serię i
– zamiast sobie pomóc – to książki (znowu) trafiły na
półki z wyprzedażami. I się nie dziwię, bo kiedy dodamy do
siebie ich normalne ceny to za tę samą kwotę na pewno nie
spotkalibyśmy tej powieści w jednym kawałku. Zrozumiałabym, gdyby
jeszcze zmieniono szatę graficzną, ale ostała taka sama. Jedyne,
co zmienili, to cyfrę przy zaznaczeniu części. Ciekawie, prawda? A
co z odwrotnością? Ogromne tomiszcza, które bez problemu
można podzielić na dwie części lub są składanką danej
trylogii. To całkiem miłe, że mamy więcej tekstu na miejscu, ale
nie wtedy, gdy książka próbuje wyrwać nam ręce lub nas
przygnieść. Owszem – takie wydania są znacznie tańsze (a już
wcześniej wspominałam co nieco o tym diabelstwie), ale bądźmy
szczerzy... jesteście w stanie czytać taką powieść w środkach
transportu albo na plaży? Obstawiam, że w samolocie płacilibyśmy
za nadbagaż. Takie papierowe ciężarki mają swoje plusy, ale
również sporo minusów. Jak widać – w żaden sposób
nie jesteśmy w stanie dogodzić wszystkim w jednym stylu.
Błędy w tekście? E tam – przecież przeszedł korektę, więc powinno być dobrze.
Nikt
nie jest nieomylny. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, bo sama
nie jestem idealna. Tylko kto lubi czytać książki, gdzie co rusz
natrafiamy na literówki lub – co gorsza – błędy
ortograficzne? Z tym pierwszym spotykam się dość często. Mam
wrażenie, jakby to był wirus unoszący się w kręgu wydawniczym i
atakował jedynie ludzi zajmujących się korektą. A kiedy dość
mocno zagnieździ się w ciele takiej osoby, to wtedy nastają
jeszcze gorsze rzeczy... Do tych powikłań należy ten drugi
przykład, ale można jeszcze dopisać takie przykłady, jak: dialogi
przerobione na zwykłe akapity (i/lub odwrotnie), znaki
interpunkcyjne bawiące się w chowanego, częste zmiany imion
bohaterów... Czy jest jakieś antidotum na to wszystko?
Szczerze polecam poddawać tekst korekcie nie jednej, a kilku osobom.
Wiadomo, że jedna osoba nie wyłapie wszystkiego, a co dwie głowy, to nie jedna. Tak, wiem – dodatkowy koszt, bo trzeba opłacić
kolejnych pracowników. Tylko czy nie warto wyjść naprzeciw
czytelnikom i rozpieszczać ich czymś dopracowanym?
Wydaliśmy wcześniejsze części w miękkiej oprawie? Wydajmy następną tylko w twardej!
Oto
kolejna zmora każdego książkoholika. Kolekcjonujemy sobie jakąś
serię i tu bach – jedna część odstaje od pozostałych. Aż mamy
ochotę wziąć daną półkę i stłuc tego, kto tak
zgrzeszył. A to nie jedyna zmora związana z oprawą. To samo tyczy
się wielkości tytułu na grzbiecie czy też szaty graficznej. Nie
ma to jak szał ciał na filmowe wersje okładek i porzucanie ich
pierwotnych wersji (które zazwyczaj są najlepsze). Aż chce
się zapłakać. Dorzućmy jeszcze smaczek, kiedy pierwszy tom wydają
z wymyślną okładką, a przy drugim stwierdzają, że oryginalne są
lepsze i to właśnie one zdobią książki. Ale czemu porzuciliście
tamten koncept, skoro był dobry? Czyżby nie było pomysłu na coś
świeżego? Weźmy przykładowo trylogię {Dotyk Julii}. Aktualnie
mamy do czynienia z poprawną wersją graficzną i nic się nie
wyróżnia, ale wiele osób posiada ten magiczny pierwszy
tom, gdzie widnieje baletnica, kiedy na pozostałych częściach mamy
już oczka w fantazyjnych kombinacjach? Mam specjalnie kupić raz
jeszcze [Dotyk Julii], aby się dopasować? Tak, wiem, wiele razy
wspominałam, że nie patrzę na tę sferę, aczkolwiek chyba nikt
nie lubi, jak mu coś psują. A ja czuję się tak, jakbym zawaliła
sprawę i nie poczekała, aż dadzą mi tę drugą wersję. I na
pewno jest jeszcze sporo osób, które podzielą moje
zdanie.
Pierwotny tytuł książki nie wpada w ucho? Zaradzimy temu poprzez... jego zmianę!
Jak
często przeklinaliśmy wydawnictwa za to, że mają w nosie
pierwotny tytuł książki i tworzą swój własny,
„oryginalny”? Wiele razy spotykałam się z opiniami, gdzie
zbulwersowani czytelnicy wytykali tę taktykę palcami. Przecież
przetłumaczenie oryginału bywa proste i zazwyczaj trafione. Ale co,
jeśli nie brzmi on zbyt dobrze? Przecież to ma być chwytliwy
tytuł, a nie coś, co przejdzie bez echa. Jeżeli jeszcze jest on
powiązany z tematyką, to po jakimś czasie ten grzech zostaje
odpokutowany. Tylko jaka ma być reakcja, gdy tytuł ma z książką
tyle wspólnego co pies z czekoladą (drobna informacja –
czekolada dla tych czworonogów jest trucizną). To strzał w
kolano!
Wiecie
może, że przy pierwszym wydaniu książki „Love, Rosie” pani
Cecelii Ahern spostrzeżemy na okładce napis „Na końcu tęczy”?
Zdecydowanie ten pierwszy wspomniany przeze mnie tytuł brzmi
znacznie gorzej, ale co ja tam wiem... Ważne, że na plakacie
ekranizacji wygląda tak dostojnie...
Pytasz o współpracę z nami? Chyba żartujesz!
Bywa
taki moment w życiu recenzenta, że postanawia on napisać do
wydawnictwa. W wiadomości nie zostawia oszczerstw w stronę danego
producenta książek. Chodzi mu raczej o chęć współpracy.
Chyba nie muszę tłumaczyć, w jakim sensie miałaby się odbywać,
prawda? Taki rozochocony człowiek pisze kilka pozytywnych zdań o
sobie (a nie każdy potrafi je napisać – wiem to z doświadczenia),
zostawia adres swojego zakątka w sieci oraz – co najważniejsze –
opisuje, dlaczego to właśnie do nich napisał, a nie do tych z
sąsiedniego podwórka. Po setnym sprawdzeniu zawartości maila
wysyła go w świat. Mija dzień. Miesiąc, pół roku...
Cisza.
Rozumiem,
że można nie mieć czasu lub – co gorsza – mail zaginie wśród
tysięcy podobnych wiadomości. To zrozumiałe, bo przecież też tak
bywa, ale jak dana osoba widzi znaczek „przeczytane” i zero
odpowiedzi? Jak nie potrzebujecie nikogo do współpracy to po
prostu odpiszcie, że tymczasowo nie prowadzicie rekrutacji w tym
zakresie. Wtedy recenzent nie będzie was bombardować wiadomościami
co kilka dni, a wy nie klikniecie oznaczenia SPAM przy jego adresie.
W tej
części to już wszystko. Mam nadzieję, że ten wpis Wam się
spodobał i nie pozostanie mi nic innego, jak kontynuowanie tej
serii. A jeżeli o dalszych częściach mowa, to aktualnie na naszym
fanpage możecie co nieco popsioczyć na autorów. To jak?
Odważycie się zabrać głos w tej sprawie? ;)
***
Kontynuuj :D może wydawnictwo przeczyta i chociaż troszkę się poprawią. Teraz przestali drukować jedną z moich ulubionych książek. :(
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko
Świetny ten post :D Uśmiałam się :D
OdpowiedzUsuńO tak...zgadzam się ze wszystkim w stu procentach! Moją największą zmorą są niepasujące do siebie okładki...do tego literówek i błędów też nie potrafię przeboleć. A wydawałoby się, że wydawnictwa powinny o takie przymioty same zabiegać...
OdpowiedzUsuńNo ale cóż...życie!
Pozdrawiam! włóczykijka z marcepanowych recenzji
Ciekawy pomysł na serię postów, na pewno będę ją śledzić. :) Cóż, wydawnictwa z pewnością popełniają wiele grzechów. Dla mnie najgorsze są niedokładna korekta i niewydawanie kolejnych części, czasami zmiana tytułu na gorszy. Z drugiej strony niektóre wydawnictwa wykonują porządną robotę i za to należą im się brawa. ;)
OdpowiedzUsuńFajny ten cykl :) I przyznam się, że wszystko co jest opisane powyżej denerwuje i mnie, niesamowicie! :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Klaudia z www.zksiazkadolozka.blogspot.com
Zaskoczyłaś mnie tym wpisem. Nawet prawie mnie zabiłaś tymi swoimi spostrzeżeniami, które są trafne. Dobrze, że są tacy, co nie boją się o tym pisać. Ale przejdę do rzeczy.
OdpowiedzUsuńSama posiadam kilka książek, gdzie wydawnictwo ma wyrąbane (wybacz za słownictwo) na czytelników i barykaduje się za tłumaczeniem "bo ta seria się słabo sprzedaje". Gdyby zadbali o lepszą reklamę, to by lepiej im to poszło. A niektórzy wolą wpychać pieniądze w gnioty, gdzie autorzy kopiują pomysły innych i się cieszą. Serio?
Błędy w książkach? Chyba tylko dwa razy spotkałam się z tym, że nic nie znalazłam, co było dla mnie zaskoczeniem. Słusznie zauważyłaś, że wielokrotna korekta byłaby najlepsza. Przecież człowiek przeczyta dany tekst parę razy i jedzie z pamięci, więc byczki zostają przysłonięte.
I nie rozumiem fenomenu trylogii wydawanych w jednym tomie. Nie lubię pracować z encyklopediami wielkości drukarki, a co dopiero czytać coś takiego godzinami. A jak to zabrać w drogę? Owszem - kobieca torebka pomieści wiele, ale nie przesadzajmy... ☺
Czekam na więcej!
~Wagabunda 🌺
Podpisuję się pod wszystkim, co napisałaś! Nienawidzę, gdy wydawnictwa zmieniają tytuł książki z oryginalnego na nic nie znaczące i nie powiązane z treścią książki słowa czy w połowie serii postanawiają zmienić szatę graficzną kolejnego tomu. A już o wydaniu pierwszego tomu, a następnie porzuceniu serii nie wspomnę...
OdpowiedzUsuńTak! Tak! I jeszcze raz tak! Brawo :) Podpisuje się obiema rękami oraz nogami pod tym co napisałaś. Mnie denerwuje najbardziej podejście niektórych wydawnictw do blogerów, owszem nie wszystkie takie są i akurat te z którymi współpracuje są bardzo w porządku co do mojej osoby, ale zdarzało mi się spotkać bardzo niekulturalne zachowanie. Także zmiana właśnie tytułu, ostatnio czytałam książkę "Stinger. Żądło namiętności" (o ironio) po angielsku jest tylko i wyłącznie "Stinger" a jednak polskie wydanie musi zawierać ten drugi człon. Nie ogarniam, bo generalnie tytuł brzmi dwuznacznie i generalnie nie ma zbytniego nawiązania z treścią, już lepiej by pasował "Stinger. Żar namiętności", ale co ja się tam znam ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam! :D
Z większością się zgadzam :) oby niektóre Wydawnictwa przeczytały i wyciągnęły lekcję.
OdpowiedzUsuńWydawanie kolejnych części serii w zmienionych wydaniach to istna zgroza. Wiem bo ostatnio tego doświadczyłam. To powinno być zakazane! Zgadzam się z Tobą w zupełności. :)
OdpowiedzUsuńZgadzam się zwłaszcza z pierwszym punktem
OdpowiedzUsuńAch, widzę, że moje najbardziej znienawidzone podziały książki na dwie części się pojawił <3. Co do błędów... ja rozumiem czasem brak przecinka, drobną literówkę, ale czasem całkowita zmiana sensu znaczenia danych wyrazów to już przesada. Bo... jak można coś takiego ominąć wzrokiem? LOL.
OdpowiedzUsuńZmiana tytułów? Och, czasem naprawdę nieźle irytuje. Ze współpracami z wydawnictwami to tylko słyszałam o tym pięknym milczeniu, trzymającym ludzi w niepewności, ale popieram. Wystarczyłoby krótkie: "Dziękujemy, ale mamy już komplet recenzentów" czy... coś. Prawda boli mniej niż milczenie >D! Propsuję notkę. Pojechałaś po wydawnictwach.
#SadisticWriter
http://zniewolone-trescia.blogspot.com
Świetny pomysł i szczera prawda! Zmienione tytuły to zło tak samo jak zwlekanie z wydaniem kolejnych części, kiedy ja usycham z tęsknoty! Pozdrawiam, Julka
OdpowiedzUsuńDobrze, że ktoś wreszcie nie boi się o tym mówić. Spodziewałam się zobaczyć tu wzmiankę o współpracy z recenzentami i muszę przyznać - w pełni się zgadzam. Ta cisza ze strony wydawnictw momentami potrafi działać nie dość że irytująco, to jeszcze deprymująco.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
http://papierowenatchnienia.blogspot.com/
Święte słowa. Mega mi się podoba ten pomysł na te wpisy. Najgorsze dla mnie są różne kolory kartek i zaczęcie serii, ale nie wydanie jej do końca ;)
OdpowiedzUsuńściskam :*
Latające książki
Nie wydanie serii do końca jest największym grzechem wydawnictw! A zaraz po nim robienie łaski i jednak wydanie ostatniego tomu, ale oczywiście w dwóch częściach. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
GeekBooks
To ja się wypowiem jako korektor: jeśli książka ma 350 stron, a ty masz na wyłapanie błędów w niej 48 godzin i dostajesz za to 130 zł, to serio, można czegoś nie zauważyć. Albo można zauważyć, a ktoś mądrzejszy (drugi korektor albo składacz) uzna, że jemu to nie leży i usunie twoją poprawkę. Bo tak. I tak mam często. Więc trudno, by książki były bez błędów, gdy w miesiącu wychodzi ich po 10-12 i każda ma około dwóch tygodni na przygotowanie jej do druku.
OdpowiedzUsuńNa samym początku chciałabym podziękować za komentarz osoby, która jest ściśle powiązana z wydawnictwami. :)
UsuńRozumiem, że nadmiar przyszłych książek do korekty może powodować nieumyślne przegapienie drobnych błędów, które ujrzą światło dzienne jako druk. Tylko najbardziej boli fakt, kiedy tych potknięć jest znacznie więcej i człowiek traci chęć poznawania dalszego biegu wyimaginowanej historii. Owszem - są ludzie ignorujący takie rzeczy, gdy ja to przeżywam aż za bardzo. I później nie skupiam się na fabule, a na tych brakujących przecinkach czy też poprzestawianych literkach. Jednak dalej będę uparta w kwestii liczby mnogiej osób związanych z korektą, bo jakby nie patrzeć to ten drugi człowiek jednak zdoła coś wyłapać. A że znajdą się tacy, co lubią skreślać poprawki innych, to już całkiem inna historia... :)
Świetny pomysł na cykl postów, no i przede wszystkim dobrze rozwinięta większość tematów - zgadzam się za to z całością podpunktów, a już w szczególności z tym dotyczącym współpracy z wydawnictwami i tym częstym xadzieraniu nosa w stylu "nie odpowiemy, bo nie". Nienawidzę czegoś takiego i nie potrafię zrozumieć, po co oni mają człowieka od PR i kontaktu z blogerami, skoro on w ogóle nie czyta poczty (albo przynajmniej jej nie obsługuje). Szczęśliwie, ostatnio nie trafiło mi się kontaktować się z takimi mało kontaktowymi wydawnictwami, ale z wcześniejszych doświadczeń pamiętam, jakie to potrafi być wkurzające...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
http://faaantasyworld.blogspot.com/
Świetne pomysły na wpisy! Chętnie przyłączę się do ich tworzenia poprzez wzięcie udziału tam w pytaniach na facebook'u. Co do tego - nic dodać, nic ująć. Wiele z tych rzeczy, jakie napisałyście mnie irytuje. Ale najbardziej denerwują mnie współprace. Cholernie wkurza mnie, bo już tak powiem, kiedy jakieś wydawnictwo pisze do mnie - okej, fajnie, zgadzam się, dostaję np. wersję pdf, po czym, gdy już napiszę recenzję to przykładowo, otrzymam w podziękowaniu egzemplarz drukowany tej lub innej książki. No myślę sobie - czemu nie, skoro akurat tytuł mnie interesuje. Czytam sobie, w ciągu raptem kilku dni od otrzymania tegoż egzemplarza elektronicznego, umieszczam recenzję na blogu, wysyłam mail zwrotny z linkami, adresem do wysyłki, jakimiś drobnymi pytania i co? I nic. I mogę sobie czekać na wiadomość w nieskończoność. Wtedy zastanawiam się tylko nad jednym - zostałam poniekąd oszukana, czy po prostu nagle wydawnictwo sobie "przypadkiem" zapomniało albo nie odczytuje maili? Strasznie mnie to irytuje, że nie otrzymuję odzewu nawet w zwykłym "Dziękuję za linki", żebym wiedziała, że dotarły i wszystko jest okej. No... się wygadałam. :D
OdpowiedzUsuńAle wpis świetny, czekam na kolejne!
Pozdrawiam,
A.
http://chaosmysli.blogspot.com
Dobry temat, względnie krótko i na temat! Tak trzymać!
OdpowiedzUsuńJest wiele przegenialnych serii które nie doczekały sie swojej kontynuacji lub zamkniecia. Aż chciało by sie zawyć z rozpaczy. A taki cykl Domu Nocy był z książki na książke co raz słabszy ale nie.. dalej go wydawano. Tak - tutaj też by zawyli, gdyby przestali go wydawać ale gdzie tu sprawiedliwość, kiedy ta naciągana seria miała wiecej praw od przykładowo Sagi Ksieżycowej. No jak?
OdpowiedzUsuńNie znosze zmian okładek. Nie wiem jakim trzeba być człowiekiem aby w trakcie wydawania serii zmieniać koncept i pokazywać coś nowego. To niedorzeczne! Niech dokończą jedno, a później wprowadzają zmiany albo w ogóle.
Bardzo mocny wpis, a zarazem dobrze skonstruowany. Jak widać napisałaś go w swoim bluszczowym stylu, ale to dodaje mu oryginalności. Ogromne brawa za ten ruch i czekam na dalsze cześci :*
Pozdrawiam serdecznie i czule!
Ja wiem, że ludzie wkładają mnóstwo w swoją pracę, ale błędy w książkach mnie tak rażą :( Jak czytałam ostatnio Promyczka to sporo było braków kropek, zmian w zdaniach...
OdpowiedzUsuńNo i mój "Dotyk Julii" również zawitał hahaha :D
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę, naprawdę.
I fakt, często wydawnictwa śmieją nam się w twarz, może w końcu powinniśmy zaprotestować ha! :D
Nie no, niektórzy ludzie w wydawnictwach są mili, inni chamscy, co do ostatniego podpunktu. Jeden ci odpowie, że nie prowadzą rekrutacji, a drugi nic albo się do ciebie rzuci ;-;
Pozdrawiam Cię gorąco,
Isabelle West
Z książkami przy kawie