czwartek, 14 lipca 2016

BLUSZCZOWA MASAKRA, czyli co mnie denerwuje... #1

 Cześć. :)

Wielu z nas ma sporo do zarzucenia wydawnictwom, jednak boimy się mówić o tym głośno. Boimy się reakcji spowodowanej naszą wypowiedzią i możliwej burzy, jaka może wystąpić po danych słowach. Czasami jednak warto wtrącić swoje trzy grosze. Jakby nie patrzeć to my, czytelnicy, dajemy im pracę poprzez kupowanie książek z ich nakładu. Wydawnictwa są uzależnione od naszych decyzji, przez co starają się jak mogą, by zaspokoić nasze pragnienia. Tylko czasami zasada „nasz klient – nasz pan” idzie w odstawkę. A jakie są tego konsekwencje?
Dlatego też pomyślałam o kolejnym cyklu na naszym blogu. Będzie to BLUSZCZOWA MASAKRA, gdzie będę bić po łapkach nie tylko wydawnictwa, ale również inne grupy związane z literaturą. Każdy z wpisów będzie pracą zbiorową. Tak, dobrze przeczytaliście. Czemu mam być taka egoistyczna i sama wykrzykiwać wszelkie żale? Przecież wy – bluszczowi czytelnicy – pozwalacie nam istnieć, dlatego też wasze sugestie będą brane pod uwagę. A jak? Zanim zacznę tworzyć kolejny wpis, to opublikuję post na naszym fanpage z pytaniem, co was irytuje w danym temacie. Wtedy będziecie mieli ogromne pole do popisu. Wiadomo, że nie użyję wszystkiego, bo wtedy mogłabym napisać książkę, aczkolwiek taka wspólna idea jednoczy, prawda?
Dobra. Przestaję marudzić i przystępuję do przedstawienia wszelkich zarzutów.


Jesteście gotowi na BLUSZCZOWĄ MASAKRĘ? :)


W tym miejscu chciałabym podziękować każdemu, kto przyczynił się do rozwinięcia listy zarzutów wobec wydawnictw. Jesteście niezastąpieni! :)

Podoba ci się jakaś seria? Jaka szkoda, że nie poznasz kontynuacji losów swojego ukochanego bohatera lub zakończenia jego historii...

Chyba nie ma nic gorszego od sytuacji, kiedy natrafiamy na genialną serię i – z niecierpliwością – wyczekujemy informacji o wydaniu kolejnego lub ostatniego tomu. Miesiące od wyjścia zagranicznej wersji mijają, a my co rusz odświeżamy zapowiedzi danego wydawnictwa. I cisza. Później dowiadujemy się, że nie ma co liczyć na poznanie dalszego ciągu czy końca historii w naszym języku. Powód? Zawsze jest ich wiele: słaba sprzedaż, zbyt niskie zainteresowanie serią, brak pieniędzy na wykup kopii i tłumacza... A gdyby wydawnictwa inwestowały w reklamę? Jest wiele serii, które miały ogromny rozgłos, a jakość ich fabuły jest gorsza od szarego papieru toaletowego i – jakimś cudem – się wybiły. Tylko po co wykładać pieniądze na to, skoro można promować coś znacznie lepszego? Co z tymi perełkami, co teraz sterczą na półkach z wyprzedaży i tęsknią za rodzeństwem? Owszem – to ogromna radość wyrwania czegoś za grosze, jednak co z tego, gdy nie możemy nacieszyć się dalszą fabułą? Możecie krzyczeć: KUP SOBIE ORYGINALNĄ WERSJĘ I PRZESTAŃ BRZĘCZEĆ, lecz nie wszyscy są poliglotami. PRZECZYTAJ SOBIE AMATORSKIE TŁUMACZENIE! Nie, podziękuję. Szanuję pracę ludzi, którzy godzinami ślęczą nad tekstem i dzielą się swoją ciężką pracą, jednak jakby nie patrzeć to jest wspomaganie piractwa. Także pozostaje pisanie petycji i walczenie o to, co najlepsze! Tylko jak to zacząć...

Dobra, dobra... Wydamy tę książkę, ale podzielimy ją na kilka części. Co ty na to?

I tak źle, i tak niedobrze. W końcu dostajemy to, co chcieliśmy, ale dlaczego mamy za to płacić podwójnie? Dlaczego wydawnictwa tną książkę na pół i wydają oddzielnie? To nie jest po to, aby podsycić naszą ciekawość, gdy są one wydawane z półrocznym odstępem. Nazwę tę rzecz po imieniu: tutaj chodzi o zysk! To jasne, że każdy pragnie zarobić, ale żeby tak żerować na ludziach? To już firmy kosmetyczne idą naprzeciw konsumentom i tworzą żele pod prysznic, które są również balsamem do ciała. A szampony i odżywki w jednym? Wiem, że jedno wydawnictwo tak podzieliło jedną genialną serię i – zamiast sobie pomóc – to książki (znowu) trafiły na półki z wyprzedażami. I się nie dziwię, bo kiedy dodamy do siebie ich normalne ceny to za tę samą kwotę na pewno nie spotkalibyśmy tej powieści w jednym kawałku. Zrozumiałabym, gdyby jeszcze zmieniono szatę graficzną, ale ostała taka sama. Jedyne, co zmienili, to cyfrę przy zaznaczeniu części. Ciekawie, prawda? A co z odwrotnością? Ogromne tomiszcza, które bez problemu można podzielić na dwie części lub są składanką danej trylogii. To całkiem miłe, że mamy więcej tekstu na miejscu, ale nie wtedy, gdy książka próbuje wyrwać nam ręce lub nas przygnieść. Owszem – takie wydania są znacznie tańsze (a już wcześniej wspominałam co nieco o tym diabelstwie), ale bądźmy szczerzy... jesteście w stanie czytać taką powieść w środkach transportu albo na plaży? Obstawiam, że w samolocie płacilibyśmy za nadbagaż. Takie papierowe ciężarki mają swoje plusy, ale również sporo minusów. Jak widać – w żaden sposób nie jesteśmy w stanie dogodzić wszystkim w jednym stylu.

Błędy w tekście? E tam – przecież przeszedł korektę, więc powinno być dobrze.

Nikt nie jest nieomylny. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, bo sama nie jestem idealna. Tylko kto lubi czytać książki, gdzie co rusz natrafiamy na literówki lub – co gorsza – błędy ortograficzne? Z tym pierwszym spotykam się dość często. Mam wrażenie, jakby to był wirus unoszący się w kręgu wydawniczym i atakował jedynie ludzi zajmujących się korektą. A kiedy dość mocno zagnieździ się w ciele takiej osoby, to wtedy nastają jeszcze gorsze rzeczy... Do tych powikłań należy ten drugi przykład, ale można jeszcze dopisać takie przykłady, jak: dialogi przerobione na zwykłe akapity (i/lub odwrotnie), znaki interpunkcyjne bawiące się w chowanego, częste zmiany imion bohaterów... Czy jest jakieś antidotum na to wszystko? Szczerze polecam poddawać tekst korekcie nie jednej, a kilku osobom. Wiadomo, że jedna osoba nie wyłapie wszystkiego, a co dwie głowy, to nie jedna. Tak, wiem – dodatkowy koszt, bo trzeba opłacić kolejnych pracowników. Tylko czy nie warto wyjść naprzeciw czytelnikom i rozpieszczać ich czymś dopracowanym?

Wydaliśmy wcześniejsze części w miękkiej oprawie? Wydajmy następną tylko w twardej!

Oto kolejna zmora każdego książkoholika. Kolekcjonujemy sobie jakąś serię i tu bach – jedna część odstaje od pozostałych. Aż mamy ochotę wziąć daną półkę i stłuc tego, kto tak zgrzeszył. A to nie jedyna zmora związana z oprawą. To samo tyczy się wielkości tytułu na grzbiecie czy też szaty graficznej. Nie ma to jak szał ciał na filmowe wersje okładek i porzucanie ich pierwotnych wersji (które zazwyczaj są najlepsze). Aż chce się zapłakać. Dorzućmy jeszcze smaczek, kiedy pierwszy tom wydają z wymyślną okładką, a przy drugim stwierdzają, że oryginalne są lepsze i to właśnie one zdobią książki. Ale czemu porzuciliście tamten koncept, skoro był dobry? Czyżby nie było pomysłu na coś świeżego? Weźmy przykładowo trylogię {Dotyk Julii}. Aktualnie mamy do czynienia z poprawną wersją graficzną i nic się nie wyróżnia, ale wiele osób posiada ten magiczny pierwszy tom, gdzie widnieje baletnica, kiedy na pozostałych częściach mamy już oczka w fantazyjnych kombinacjach? Mam specjalnie kupić raz jeszcze [Dotyk Julii], aby się dopasować? Tak, wiem, wiele razy wspominałam, że nie patrzę na tę sferę, aczkolwiek chyba nikt nie lubi, jak mu coś psują. A ja czuję się tak, jakbym zawaliła sprawę i nie poczekała, aż dadzą mi tę drugą wersję. I na pewno jest jeszcze sporo osób, które podzielą moje zdanie.

Pierwotny tytuł książki nie wpada w ucho? Zaradzimy temu poprzez... jego zmianę!

Jak często przeklinaliśmy wydawnictwa za to, że mają w nosie pierwotny tytuł książki i tworzą swój własny, „oryginalny”? Wiele razy spotykałam się z opiniami, gdzie zbulwersowani czytelnicy wytykali tę taktykę palcami. Przecież przetłumaczenie oryginału bywa proste i zazwyczaj trafione. Ale co, jeśli nie brzmi on zbyt dobrze? Przecież to ma być chwytliwy tytuł, a nie coś, co przejdzie bez echa. Jeżeli jeszcze jest on powiązany z tematyką, to po jakimś czasie ten grzech zostaje odpokutowany. Tylko jaka ma być reakcja, gdy tytuł ma z książką tyle wspólnego co pies z czekoladą (drobna informacja – czekolada dla tych czworonogów jest trucizną). To strzał w kolano!
Wiecie może, że przy pierwszym wydaniu książki „Love, Rosie” pani Cecelii Ahern spostrzeżemy na okładce napis „Na końcu tęczy”? Zdecydowanie ten pierwszy wspomniany przeze mnie tytuł brzmi znacznie gorzej, ale co ja tam wiem... Ważne, że na plakacie ekranizacji wygląda tak dostojnie...

Pytasz o współpracę z nami? Chyba żartujesz!

Bywa taki moment w życiu recenzenta, że postanawia on napisać do wydawnictwa. W wiadomości nie zostawia oszczerstw w stronę danego producenta książek. Chodzi mu raczej o chęć współpracy. Chyba nie muszę tłumaczyć, w jakim sensie miałaby się odbywać, prawda? Taki rozochocony człowiek pisze kilka pozytywnych zdań o sobie (a nie każdy potrafi je napisać – wiem to z doświadczenia), zostawia adres swojego zakątka w sieci oraz – co najważniejsze – opisuje, dlaczego to właśnie do nich napisał, a nie do tych z sąsiedniego podwórka. Po setnym sprawdzeniu zawartości maila wysyła go w świat. Mija dzień. Miesiąc, pół roku... Cisza.
Rozumiem, że można nie mieć czasu lub – co gorsza – mail zaginie wśród tysięcy podobnych wiadomości. To zrozumiałe, bo przecież też tak bywa, ale jak dana osoba widzi znaczek „przeczytane” i zero odpowiedzi? Jak nie potrzebujecie nikogo do współpracy to po prostu odpiszcie, że tymczasowo nie prowadzicie rekrutacji w tym zakresie. Wtedy recenzent nie będzie was bombardować wiadomościami co kilka dni, a wy nie klikniecie oznaczenia SPAM przy jego adresie.


W tej części to już wszystko. Mam nadzieję, że ten wpis Wam się spodobał i nie pozostanie mi nic innego, jak kontynuowanie tej serii. A jeżeli o dalszych częściach mowa, to aktualnie na naszym fanpage możecie co nieco popsioczyć na autorów. To jak? Odważycie się zabrać głos w tej sprawie? ;)

***

24 komentarze:

  1. Kontynuuj :D może wydawnictwo przeczyta i chociaż troszkę się poprawią. Teraz przestali drukować jedną z moich ulubionych książek. :(
    Pozdrawiam cieplutko

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny ten post :D Uśmiałam się :D

    OdpowiedzUsuń
  3. O tak...zgadzam się ze wszystkim w stu procentach! Moją największą zmorą są niepasujące do siebie okładki...do tego literówek i błędów też nie potrafię przeboleć. A wydawałoby się, że wydawnictwa powinny o takie przymioty same zabiegać...
    No ale cóż...życie!
    Pozdrawiam! włóczykijka z marcepanowych recenzji

    OdpowiedzUsuń
  4. Ciekawy pomysł na serię postów, na pewno będę ją śledzić. :) Cóż, wydawnictwa z pewnością popełniają wiele grzechów. Dla mnie najgorsze są niedokładna korekta i niewydawanie kolejnych części, czasami zmiana tytułu na gorszy. Z drugiej strony niektóre wydawnictwa wykonują porządną robotę i za to należą im się brawa. ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Fajny ten cykl :) I przyznam się, że wszystko co jest opisane powyżej denerwuje i mnie, niesamowicie! :)

    Pozdrawiam,
    Klaudia z www.zksiazkadolozka.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Zaskoczyłaś mnie tym wpisem. Nawet prawie mnie zabiłaś tymi swoimi spostrzeżeniami, które są trafne. Dobrze, że są tacy, co nie boją się o tym pisać. Ale przejdę do rzeczy.
    Sama posiadam kilka książek, gdzie wydawnictwo ma wyrąbane (wybacz za słownictwo) na czytelników i barykaduje się za tłumaczeniem "bo ta seria się słabo sprzedaje". Gdyby zadbali o lepszą reklamę, to by lepiej im to poszło. A niektórzy wolą wpychać pieniądze w gnioty, gdzie autorzy kopiują pomysły innych i się cieszą. Serio?
    Błędy w książkach? Chyba tylko dwa razy spotkałam się z tym, że nic nie znalazłam, co było dla mnie zaskoczeniem. Słusznie zauważyłaś, że wielokrotna korekta byłaby najlepsza. Przecież człowiek przeczyta dany tekst parę razy i jedzie z pamięci, więc byczki zostają przysłonięte.
    I nie rozumiem fenomenu trylogii wydawanych w jednym tomie. Nie lubię pracować z encyklopediami wielkości drukarki, a co dopiero czytać coś takiego godzinami. A jak to zabrać w drogę? Owszem - kobieca torebka pomieści wiele, ale nie przesadzajmy... ☺
    Czekam na więcej!
    ~Wagabunda 🌺

    OdpowiedzUsuń
  7. Podpisuję się pod wszystkim, co napisałaś! Nienawidzę, gdy wydawnictwa zmieniają tytuł książki z oryginalnego na nic nie znaczące i nie powiązane z treścią książki słowa czy w połowie serii postanawiają zmienić szatę graficzną kolejnego tomu. A już o wydaniu pierwszego tomu, a następnie porzuceniu serii nie wspomnę...

    OdpowiedzUsuń
  8. Tak! Tak! I jeszcze raz tak! Brawo :) Podpisuje się obiema rękami oraz nogami pod tym co napisałaś. Mnie denerwuje najbardziej podejście niektórych wydawnictw do blogerów, owszem nie wszystkie takie są i akurat te z którymi współpracuje są bardzo w porządku co do mojej osoby, ale zdarzało mi się spotkać bardzo niekulturalne zachowanie. Także zmiana właśnie tytułu, ostatnio czytałam książkę "Stinger. Żądło namiętności" (o ironio) po angielsku jest tylko i wyłącznie "Stinger" a jednak polskie wydanie musi zawierać ten drugi człon. Nie ogarniam, bo generalnie tytuł brzmi dwuznacznie i generalnie nie ma zbytniego nawiązania z treścią, już lepiej by pasował "Stinger. Żar namiętności", ale co ja się tam znam ;)
    Pozdrawiam! :D

    OdpowiedzUsuń
  9. Z większością się zgadzam :) oby niektóre Wydawnictwa przeczytały i wyciągnęły lekcję.

    OdpowiedzUsuń
  10. Wydawanie kolejnych części serii w zmienionych wydaniach to istna zgroza. Wiem bo ostatnio tego doświadczyłam. To powinno być zakazane! Zgadzam się z Tobą w zupełności. :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Zgadzam się zwłaszcza z pierwszym punktem

    OdpowiedzUsuń
  12. Ach, widzę, że moje najbardziej znienawidzone podziały książki na dwie części się pojawił <3. Co do błędów... ja rozumiem czasem brak przecinka, drobną literówkę, ale czasem całkowita zmiana sensu znaczenia danych wyrazów to już przesada. Bo... jak można coś takiego ominąć wzrokiem? LOL.
    Zmiana tytułów? Och, czasem naprawdę nieźle irytuje. Ze współpracami z wydawnictwami to tylko słyszałam o tym pięknym milczeniu, trzymającym ludzi w niepewności, ale popieram. Wystarczyłoby krótkie: "Dziękujemy, ale mamy już komplet recenzentów" czy... coś. Prawda boli mniej niż milczenie >D! Propsuję notkę. Pojechałaś po wydawnictwach.

    #SadisticWriter
    http://zniewolone-trescia.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  13. Świetny pomysł i szczera prawda! Zmienione tytuły to zło tak samo jak zwlekanie z wydaniem kolejnych części, kiedy ja usycham z tęsknoty! Pozdrawiam, Julka

    OdpowiedzUsuń
  14. Dobrze, że ktoś wreszcie nie boi się o tym mówić. Spodziewałam się zobaczyć tu wzmiankę o współpracy z recenzentami i muszę przyznać - w pełni się zgadzam. Ta cisza ze strony wydawnictw momentami potrafi działać nie dość że irytująco, to jeszcze deprymująco.
    Pozdrawiam!
    http://papierowenatchnienia.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  15. Święte słowa. Mega mi się podoba ten pomysł na te wpisy. Najgorsze dla mnie są różne kolory kartek i zaczęcie serii, ale nie wydanie jej do końca ;)
    ściskam :*
    Latające książki

    OdpowiedzUsuń
  16. Nie wydanie serii do końca jest największym grzechem wydawnictw! A zaraz po nim robienie łaski i jednak wydanie ostatniego tomu, ale oczywiście w dwóch częściach. :)
    Pozdrawiam,
    GeekBooks

    OdpowiedzUsuń
  17. To ja się wypowiem jako korektor: jeśli książka ma 350 stron, a ty masz na wyłapanie błędów w niej 48 godzin i dostajesz za to 130 zł, to serio, można czegoś nie zauważyć. Albo można zauważyć, a ktoś mądrzejszy (drugi korektor albo składacz) uzna, że jemu to nie leży i usunie twoją poprawkę. Bo tak. I tak mam często. Więc trudno, by książki były bez błędów, gdy w miesiącu wychodzi ich po 10-12 i każda ma około dwóch tygodni na przygotowanie jej do druku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na samym początku chciałabym podziękować za komentarz osoby, która jest ściśle powiązana z wydawnictwami. :)
      Rozumiem, że nadmiar przyszłych książek do korekty może powodować nieumyślne przegapienie drobnych błędów, które ujrzą światło dzienne jako druk. Tylko najbardziej boli fakt, kiedy tych potknięć jest znacznie więcej i człowiek traci chęć poznawania dalszego biegu wyimaginowanej historii. Owszem - są ludzie ignorujący takie rzeczy, gdy ja to przeżywam aż za bardzo. I później nie skupiam się na fabule, a na tych brakujących przecinkach czy też poprzestawianych literkach. Jednak dalej będę uparta w kwestii liczby mnogiej osób związanych z korektą, bo jakby nie patrzeć to ten drugi człowiek jednak zdoła coś wyłapać. A że znajdą się tacy, co lubią skreślać poprawki innych, to już całkiem inna historia... :)

      Usuń
  18. Świetny pomysł na cykl postów, no i przede wszystkim dobrze rozwinięta większość tematów - zgadzam się za to z całością podpunktów, a już w szczególności z tym dotyczącym współpracy z wydawnictwami i tym częstym xadzieraniu nosa w stylu "nie odpowiemy, bo nie". Nienawidzę czegoś takiego i nie potrafię zrozumieć, po co oni mają człowieka od PR i kontaktu z blogerami, skoro on w ogóle nie czyta poczty (albo przynajmniej jej nie obsługuje). Szczęśliwie, ostatnio nie trafiło mi się kontaktować się z takimi mało kontaktowymi wydawnictwami, ale z wcześniejszych doświadczeń pamiętam, jakie to potrafi być wkurzające...

    Pozdrawiam,
    http://faaantasyworld.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  19. Świetne pomysły na wpisy! Chętnie przyłączę się do ich tworzenia poprzez wzięcie udziału tam w pytaniach na facebook'u. Co do tego - nic dodać, nic ująć. Wiele z tych rzeczy, jakie napisałyście mnie irytuje. Ale najbardziej denerwują mnie współprace. Cholernie wkurza mnie, bo już tak powiem, kiedy jakieś wydawnictwo pisze do mnie - okej, fajnie, zgadzam się, dostaję np. wersję pdf, po czym, gdy już napiszę recenzję to przykładowo, otrzymam w podziękowaniu egzemplarz drukowany tej lub innej książki. No myślę sobie - czemu nie, skoro akurat tytuł mnie interesuje. Czytam sobie, w ciągu raptem kilku dni od otrzymania tegoż egzemplarza elektronicznego, umieszczam recenzję na blogu, wysyłam mail zwrotny z linkami, adresem do wysyłki, jakimiś drobnymi pytania i co? I nic. I mogę sobie czekać na wiadomość w nieskończoność. Wtedy zastanawiam się tylko nad jednym - zostałam poniekąd oszukana, czy po prostu nagle wydawnictwo sobie "przypadkiem" zapomniało albo nie odczytuje maili? Strasznie mnie to irytuje, że nie otrzymuję odzewu nawet w zwykłym "Dziękuję za linki", żebym wiedziała, że dotarły i wszystko jest okej. No... się wygadałam. :D
    Ale wpis świetny, czekam na kolejne!
    Pozdrawiam,
    A.

    http://chaosmysli.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  20. Dobry temat, względnie krótko i na temat! Tak trzymać!

    OdpowiedzUsuń
  21. Jest wiele przegenialnych serii które nie doczekały sie swojej kontynuacji lub zamkniecia. Aż chciało by sie zawyć z rozpaczy. A taki cykl Domu Nocy był z książki na książke co raz słabszy ale nie.. dalej go wydawano. Tak - tutaj też by zawyli, gdyby przestali go wydawać ale gdzie tu sprawiedliwość, kiedy ta naciągana seria miała wiecej praw od przykładowo Sagi Ksieżycowej. No jak?
    Nie znosze zmian okładek. Nie wiem jakim trzeba być człowiekiem aby w trakcie wydawania serii zmieniać koncept i pokazywać coś nowego. To niedorzeczne! Niech dokończą jedno, a później wprowadzają zmiany albo w ogóle.
    Bardzo mocny wpis, a zarazem dobrze skonstruowany. Jak widać napisałaś go w swoim bluszczowym stylu, ale to dodaje mu oryginalności. Ogromne brawa za ten ruch i czekam na dalsze cześci :*
    Pozdrawiam serdecznie i czule!

    OdpowiedzUsuń
  22. Ja wiem, że ludzie wkładają mnóstwo w swoją pracę, ale błędy w książkach mnie tak rażą :( Jak czytałam ostatnio Promyczka to sporo było braków kropek, zmian w zdaniach...

    OdpowiedzUsuń
  23. No i mój "Dotyk Julii" również zawitał hahaha :D
    Bardzo się cieszę, naprawdę.
    I fakt, często wydawnictwa śmieją nam się w twarz, może w końcu powinniśmy zaprotestować ha! :D
    Nie no, niektórzy ludzie w wydawnictwach są mili, inni chamscy, co do ostatniego podpunktu. Jeden ci odpowie, że nie prowadzą rekrutacji, a drugi nic albo się do ciebie rzuci ;-;
    Pozdrawiam Cię gorąco,
    Isabelle West
    Z książkami przy kawie

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za przybycie w moje skromne progi.
Mam nadzieję, że oferowana przeze mnie treść przypadła Państwu do gustu. Będę przeszczęśliwa, kiedy zostanę nagrodzona komentarzami. To tak niewiele, a potrafi sprawić radość!

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Szablon stworzony z przez Blokotka. Wszelkie prawa zastrzeżone.