Tytuł: Gen atlantydzki
Oryginalny
tytuł: The Atlantis Gene
Seria:
Zagadka pochodzenia
Tom:
I
Wydawnictwo:
Jaguar
Ilość
stron: 560
Kate jest naukowcem prowadzącym badania nad autyzmem. Jej
podopieczni są dla niej jak własne dzieci. Dlatego też kiedy zostają porwane,
nie potrafi tego zignorować. Mimo wszelkich trudności robi wszystko, aby je
odnaleźć. Właśnie tak spotyka Davida. Mężczyzna należy do tajnej antyterrorystycznej
organizacji Clocktower, której istnienie wisi na włosku.
Okazuje się, że zniknięcie dzieci jest powiązane z
tajemniczymi atakami na organizację. Kate i David łączą siły. Wyruszają we
wspólną podróż, aby odkryć sprawcę całego zamieszania. Gdyby tylko nie było ono
wielkie na skalę światową…
Czy [Gen atlantydzki] zapisał się w łańcuchu mojego DNA,
pozostając w pamięci na dłużej? A może z każdą kolejną stroną było coraz
gorzej, a ja miałam ochotę przerwać lekturę na zawsze?
Będę z wami całkowicie szczera. Na początku lektura [Genu
atlantydzkiego] była dla mnie męczarnią. Jakoś nie mogłam przyzwyczaić się do
stylu autora, który wydawał mi się ciężki. Ponadto sama tematyka organizacji
terrorystycznej – czasem gubiłam się w akcji. Nastawiłam się, że książka będzie
świetna, a tymczasem czułam się, jakbym brnęła przez półmetrową warstwę śniegu.
Nie było przyjemnie.
Ale potem zza chmur wyszło słońce i roztopiło większą część
śniegu. [Gen atlantydzki] zaczął mnie wciągać, coraz trudniej było mi oderwać
się od lektury. A kiedy już myślałam, że lepiej być nie może… książka się
skończyła.
Po kolei.
Sam pomysł na powieść jest dobry. Z pewnością przypadnie do
gustu osobom, których interesuje historia drugiej wojny światowej, terroryzm,
naukowe kwestie, konflikty międzyludzkie i dobra akcja. Autor zadbał o
wiarygodność i profesjonalizm w poruszanych tematach.
Styl z początku wydawał mi się ciężki. Jednak potem
zauważyłam, że tak nie jest. Większość książki czytało się lekko jak na taką
tematykę. Może to mój mózg nie chciał dopuścić do siebie tego faktu? Nie chciał
dopuścić do siebie wiadomości, że pomimo poruszanych kwestii można utrzymać
lekki, przyjemny styl.
Bohaterów było tutaj bez wątpienia dużo. Z jednej strony
plus dla autora, w końcu różnorodność postaci wzbogaca powieść. Ale patrząc na
to inaczej… łatwo było się pogubić. Sama potrzebowałam czasem chwili, aby
przypomnieć sobie, jaką rolę odgrywała dana osoba.
Polubiłam Davida i Kate. Są to jedni z nielicznych
bohaterów, których chyba nie da się znielubić. Dwie różne historie i dwa różne
serca postanawiają kroczyć tą samą drogą. Obydwoje uparci, pełni nadziei na
zwycięstwo z przeciwnościami losu.
Pozostali bohaterowie z pewnością nie znaleźli się na
kartkach [Genu atlantydzkiego] przez przypadek. Każdy spełnia jakąś rolę.
Większość z nich ma nawet swoją własną – czasem niesamowitą – historię.
A. G. Riddle przedstawił nam cały wachlarz postaci, z
którego możemy wybrać swoich ulubieńców i śledzić ich dalsze losy…
Tajemnice przedstawione na stronach książki intrygują,
zachęcają do dalszego czytania nawet jeśli przed nami jeszcze daleka droga do
zakończenia. Akcja goni akcję, znajdziemy tu praktycznie wszechobecne
strzelaniny, wybuchy czy bitwy. Czasem można mieć wrażenie, że jest jej zbyt
wiele, ale właśnie wtedy nadchodzi moment, w którym wszystko się uspokaja.
Przynajmniej na jakiś czas.
Najbardziej spodobał mi się wątek pamiętnika Patricka
Pierce’a. To właśnie on zapoczątkował wszystko. W większości był opisem
zwykłego życia, przeplatanego niezwykłymi wydarzeniami mającymi skutki w
teraźniejszym świecie.
Książka wciągnęła mnie do reszty jakieś sto stron przed
zakończeniem. Nie mogłam oderwać się od lektury, oczekując na wielki finał.
Niektóre sytuacje zapierały dech w piersiach. Inne sprawiały, że nie mogłam
uwierzyć w to, co się dzieje. Fakt, pojawił się syndrom Dartha Vadera („Jestem
twoim ojcem!”), ale był on zaskakujący i wprowadzony w dobrym momencie.
Ostatnie zdania łamały serce na milion kawałeczków.
Pojawiało się pytanie: „Ale jak to już koniec?! W takim momencie?!” przeplatane
z cichutkim głosem mówiącym: „Co się właśnie stało?”. Nigdy nie przypuszczałam,
że zakończenie jakiejkolwiek książki mogłoby mnie tak zaskoczyć. Dlatego… jeśli
jeszcze wahacie się nad lekturą [Genu atlantydzkiego], zapewniam was – warto!
Podsumowując:
[Gen atlantydzki] to bardzo dobra powieść trzymająca nas w
napięciu. Jeśli chcesz czegoś ambitnego, wymagającego skupienia – to coś dla
ciebie! Akcja nie pozwoli ci się nudzić, a wspaniali bohaterowie sprawią, że
będziesz przeżywał wszystko razem z nimi. Ale ostrzegam: przygotujcie się na
wielki szok przy zakończeniu!
Moja ocena:
Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję wydawnictwu Jaguar!
Książka ma zaszczyt brania udziału w wyzwaniu Przeczytam 52 książki w 2016 roku!
***
Książka wydaje się być bardzo ciekawa i do tego ta okładka ;)
OdpowiedzUsuńBuziaki ;*
bookowe-love.blogspot.com
Lubię taką tematykę, więc bardzo bym chciała przeczytać :D
OdpowiedzUsuńJa spasuję, nie przepadam za takimi historiami ;)
OdpowiedzUsuńPoczątek recenzji i ilustracja z okładki skojarzyły mi się ze Złotym Kompasem xD Tematyki wojennej nienawidzę, ani w filmach ani w książkach. Ej, nie spoileruj z tym Vaderem xD Kurcze, zaciekawiłaś mnie tym świetnym zakończeniem... nie wiem, jeszcze się zastanowię czy przeczytam. :)
OdpowiedzUsuńMoże być naprawdę ciekawie! Czemu to skojarzyło mi się z Atlantydą i tym całym bohaterem Disneya. Milo. Chyba nazywał się Milo.
OdpowiedzUsuńOstatnio preferuję odmóżdżacze, więc książkę odłożę na kiedy indziej, ale widzę, że naprawdę warto.
I temat drugiej wojny światowej - moje klimaty (profil prawno-społeczny pozdrawia).
Świetna recenzja, przyjemnie mi się ją czytało...
Pozdrawiam Cię gorąco,
Isabelle West
Z książkami przy kawie